Tak jak myślałem – Grzesiek kupił gołąbki, Krzysiek fasolkę. Jeszcze tylko kabanosy i kilogramy innych produktów i można jechać.
Bo właśnie zaczynamy podejście drugie do Słowenii a celem naszym jest rzeka Sava Bohinjka. W zeszłym roku się nie udało, ale teraz woda płynie dobra, pogoda ma być fajna. Nasze wędkarskie zmysły i wyobrażenia podkręcone na maxa…
Czwartek 21:30 – podjeżdżają Grzesiek i Krzysiek. Ja już czekam. Pakuję graty – koledzy pomagają, bo wracam z urodzin chrześniaka. Po niecałej godzinie jesteśmy u Irka. Przepakowanie gratów, sprawdzenie czy wszystko jest i w drogę ! Jechaliśmy nocą – nie wiem czy tak lepiej, ale na pewno ciekawiej 😉 Byłoby nonsensem opisywać podróż samochodem, gdyż nie każdy chciałby to czytać. Jednym słowem: wieczny śmiech.
Dojeżdżamy na miejsce. Jest piątkowy ranek. Sklep wędkarski, w którym mamy kupić licencję jest zamknięty… jedziemy więc przywitać się z wodą na pierwszy lepszy mostek. To co nas tam zastało od razu wszystkich rozbudziło: piękne czterdziestki, pięćdziesiątki … i większe… widać z mostu jak na dłoni. Krzysiek pierwszy chciał się już przebierać i włazić do wody… a przecież mamy tyyyyyle czasu. Jedziemy do świetnie zaopatrzonego sklepu wędkarskiego w Bledzie i nabywamy licencje… 90EUR za głowę – 3 dni łowienia.Jedziemy na kwaterę… podzieleni na pary chrapiące (Wojtek i Irek) i (podobno) niechrapiące (Kszysiek i Grzesiek) no i zajmujemy 2 pokoje.My mamy kuchnię, oni balkon… jakoś damy radę.
Jemy, pijemy kawę, chwilę odpoczywamy, ale Krzyśka już nosi, nie może ustać, drżą mu ręce, padła komenda: ZBIERAMY SIĘ. Auto załadowane sprzętem – każdy po 3-4 wędki… jak łowić? Czym ? zaraz przyjdzie nam się o tym przekonać. Docieramy do mostku i o zgrozo! Zajęte! Jak oni mogli !!! Przecież to my tam chcemy!!!
Z opresji ratuje nas Irek, który wiezie nas dalej, w sobie już znaną miejscówkę. Zbroimy się i wio w wodę!!! Dwóch na dół, dwóch w górę… Pientek i Jarek zaczęli czesać stirmerami i Jigami głębokie jamy poniżej bystrza. My poszliśmy w górę. Jeszcze tylko fotka przed łowieniem i wio !!!
Irek zakłada suchara, ja natomiast nimfkę i idziemy powoli w górę rzucając gdzie popadnie 😉 Po jakimś czasie Irek ma pierwszego pstrąga… tęczak. Fajnie, coś się dzieje. Za chwilę i ja łowię potoczka na nimfkę. Zaraz potem Irek drapnął kapitalnego tęczorka zbliżonego do magicznych 50cm… Łowimy…
Rzeka obfituje w olbrzymie doły z krystalicznie czystą wodą, w której jak w akwarium widać ogromne pstrągi, których nie da się skusić na nic. Ot – są tam i już. My jednak nie dajemy za wygraną i idziemy na zbyrki powyżej podając suchą muchę pod drugi brzeg. Coś tam oczkuje i… jest ! Mam lipienia – nawet ładny.
Potem drugi, już mniejszy. Dochodzą do nas Grzesiek z Krzyśkiem i okazało się, że każdy cośtam łowi, źle nie ma. Krzysiek za swoim tekstem „lipasek na mokraska” pomęczył lipieniową młodzież i przerzucił ich ze 20 albo i więcej.
Ale ogólne nastroje są takie: Pierwszy głód zaspokojony, idziemy coś zjeść, odpocząć a potem tura druga, wieczorna. Rozkładamy się na polance i robimy piknik: kabanosy, browarek i inne, jest bosko. Po ok. 1-1,5h wracamy do wody. Irek, Krzysiek i Grzesiek poszli na dół najpierw, ale stosunkowo szybko dołączyli do fajnej płani, którą rozpoczynał ogromny dół. Tam były ryby, mnóstwo ryb, tylko jak je skusić? Męczyliśmy ze wszystkich stron, ale najlepsze efekty miał Krzychu na mokraska 😉 W drugiej turze każdy również coś tam wyjął, ale nie łowiliśmy już tak dynamicznie…
Zmęczenie dawało o sobie znać – w końcu to cała noc jazdy i cały dzień łowienia. Jedziemy spać. I to dosłownie – zjedzony gorący kubek, herbatka i lulu, bo rano na rybony!!!
Sobota. Łowienie w kanionie. Masakra – dosłownie i w przenośni. Już na samym początku, gdzie zostali Grzesiek z Krzyśkiem z mostu widać 2 ogromne głowacice, ale tylko widać.
My z Irkiem weszliśmy do wody dużo niżej i mozolnie posuwaliśmy się wzdłuż bajkowego kanionu. Głazy, kłody i inne przeszkody powodowały, że nie było to typowe wędkarstwo – raczej byliśmy jak Bear Grylls który stara się idąc w dół rzeki wydostać do cywilizacji… 80% przedzierki + 20% wędkarstwa… no w tych 80% na pewno znajdzie się miejsce na odpoczynek i świetnie schłodzone piwko 😉 Co do ryb – Irek wydłubał jednego króciaka, reszta przy podziwianiu okoliczności przyzerowała.
Po drodze potargałem portki, ale było warto tam być.
Obiadek zaplanowany był w pizzeri – wszamaliśmy bez gadania, potem piwko, kawka i do boju!!! Drugą turę zaczęliśmy przy moście nieopodal naszej kwatery. Irek z drugiego brzegu zaczął golić jednego za drugim, to tęczor to potok. Ja stałem przy filarze i nic. Krzysiek łowił swoje. Najefektywniejszy tego dnia okazał się Grzesiek, który golił rybę za rybą i nieźle się przy tym bawił. Jego okrzykom radości końca nie było.
Jako, że dziurawe portki nie pozwalały mi na brodzenie głębiej niż do dupy przesunąłem się na inną miejscówkę i również udało mi się coś wyciągnąć. Łowiliśmy do zmroku – właściwie to wychodziliśmy już z wody po ciemku, potem przebiórka i na kwaterę. Tego wieczora była wódałka, jakieś piwko i dużo humoru. Potem tradycyjnie popadaliśmy jak kawki.
Niedziela – ostatni dzień łowów. Tura poranna – zaczynamy od mostu przy poligonie. Każdy łowi ryby – jest fajnie. Mnie udaje się wyharatać 4 sztuki z jednej dziury. Dziur jest dużo i każdy ma to, po co przyjechał… potem tradycyjnie piwko na moście i przerwa.
Przemieszczamy się do drugiego mostku, tego, przy którym łowiliśmy w sobotę wieczorem. Rozchodzimy się po wodzie – Krzysiek przy filarze, ja zająłem miejsce, gdzie łowił w sobotę Pientek, Irek druga strona rzeki tradycyjnie, Grzesiem niżej…
I jedziemy! Wszyscy połowili fajnie, nawet ja – bo przecież zająłem Grześkową miejscówkę… no i miałem swój własny, prywatny festiwal muchowy… Wszyscy uśmiechnięci, Chłopaki otwierają piwko, łowią i siedzą, siedzą i łowią i Krzyś wyłowił wspaniałego tęczora 😉
Aż nadszedł zmrok – i zaczęło się na sucharka. Po wyjęciu na sucharka dwóch rybek – miejscówką moją zainteresował się Irek i Krzysiek – teraz były 3 muchy podawane w te same okolice, a my raz po raz wyciągaliśmy tęczorka i tak aż do momentu kiedy nie byliśmy w stanie widzieć własnej wędki.
Czas opuścić łowisko – jeszcze tylko przebiórka, piwko na ławce, pogadanki i do domku.
Rano po śniadanku pojechaliśmy zwiedzać jeszcze przepiękny kanion w parku narodowym koło Bledu, spacerki mostkami i kładkami nad kanionem – widoki bezcenne…
12:00 wyjazd z Bledu i do domu… godzina za godziną coraz bliżej i bliżej domu. U Irka jesteśmy ok. 20:00, przepakowanie gratów i jeszcze godzinka… ufff 21:20 dotarłem do domu… zmęczony, spocony, zciorany… ale z ogromnym uśmiechem, który nieprzerwalnie towarzyszy mi aż do chwili, w której klikam w przyciski pisząc ten tekścik… a przed oczyma wciąż widzę lazur i szafir tej wody… krystalicznie czystej, pięknej wody z ogromem ryb, które tam po prostu są… i już wiem, że Słowenia już na stałe wpisała się w mój kalendarz wypraw… ehhhh warto było.
Wspomnienia spisał Wojciech Żurawski
Foto: Wojciech Żurawski, Krzysztof Jarosz, Ireneusz Korzeń, Grzegorz Piętka.